Czego nauczyły mnie wystąpienia publiczne

Podczas studiów prawniczych nie miałem ani jednej prezentacji publicznej. Było mi to bardzo na rękę, bo wtedy na samą myśl o wyjściu przed grupę ludzi i mówieniu do nich robiło mi się słabo. Jeśli zdarzały się ćwiczenia, na których profesor przepytywał jakąś osobę przed grupą, to mój ściśnięty żołądek, zaciśnięte gardło i przyciśnięta pamięć nie pozwoliłyby mi swobodnie odpowiedzieć. Więc bywało, że stresowałem się każdego tygodnia, a największą nagrodą była dla mnie ulga, gdy zajęcia dobiegały końca, a mi udało się uniknąć kompromitacji. A ulga jako element mechanizmu tylko zapętla problem- jest pseudo-nagrodą, a nie rozwiązaniem.

Będąc w liceum na konferencji dotyczącej Unii Europejskiej osoby w moim wieku zabierały głos. Patrzyłem na to jak na marzenie, które chciałem żeby się ziściło. Bolało mnie gdy widziałem, że mam wystarczająco wiedzy i przemyśleń, ale nie mam śmiałości, żeby się nimi podzielić, żeby wyrazić swoje zdanie w swobodny sposób, albo powiedzieć coś co będzie ważne, zrozumiane, zapamiętane.

Bardzo długo wierzyłem, że to naprawdę nie dla mnie. A skoro tak, to nie próbowałem. A skoro nie próbowałem, to miałem dowód, że to nie dla mnie.

I tu był duży konflikt, bo czuję się edukatorem, a pracując tylko indywidualnie bardzo się ograniczałem. Więc przyszedł czas na spojrzenie w oczy smoka, który bardzo szybko okazał się dziecięcym smoczkiem. Szczegóły poniżej.

W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy byłem na scenie ponad sto razy. Nauczyłem się więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Między innymi:

1. Zejście na ziemię i poznanie algorytmów. Pamiętam moje pierwsze skojarzenie ze sceną jako z miejscem niezwykle poważnym, gdzie wygłasza się rzeczy majestatyczne, patetyczne i wzniosłe. Przez to wychodząc na nią miałem tendencję do blokowania w sobie dostępu do rzeczy po prostu logicznych oraz lekkich i humorystycznych. Dopiero po czasie nauczyłem się balansować te rodzaje przekazu i zrozumiałem, że nie każde wystąpienie ma za zadanie robić życiową rewolucję w społeczeństwie. Zbyt duża dawka wzniosłości nie jest już wzniosłością, tylko uczuciem ciężkości. Trzeba zejść na ziemię, jeśli chce się czasami wzbić w górę. Wystąpienia publiczne to umiejętność, podobnie jak jazda na rowerze, mówienie po angielsku czy gra na gitarze. Miliony osób już to zrobiło, a przez to można wyciągnąć z ich doświadczeń całe zestawy kroków- podobnie jak chwyty gitarowe, czasy gramatyczne czy balansowanie ciałem. Poznanie konkretnych algorytmów- przygotowania, porządkowania i prezentowania- sprawiło, że bardzo szybko argument o szczególnych zdolnościach potrzebnych do tej umiejętności stał się nieaktualny.

2. Prostota i zwięzłość. Szczególnie praktyka w klubach Toastmasters nauczyła mnie szanowania słów i stawiania na jakość. Przez odpowiednie limity czasowe trzeba tak ułożyć swoją wypowiedź, żeby zmieścić kluczowe elementy i odrzucić wszystko to co normalnie jest ewidentnie przegadane. Przez to obecnie bardzo przeszkadza mi paplanina i bardzo cenię sobie zwięzłość. Może przez to nie jestem już tak miły w rozmowach, bo często przerywam i pytam: “jakie jest przesłanie”, “co konkretnie”, “jak przedstawisz to w 10 słowach”, “bez szczegółów- jaki jest z tego wniosek”, itd, ale uważam to za dobrą cechę. Absolutnie uwielbiam małą ilość słów. Uważam, że można nimi wyrazić dużo więcej niż paplaniną. Gdy jeszcze wesprzemy to mądrze zastosowaną pauzą, to nadajemy swojemu przekazowi większej wagi.

3. Swoboda tworzenia. Oprócz występowania wspaniałą przygodą jest dla mnie burza mózgów przed wystąpieniami. Dużą frajdę sprawia mi możliwość stworzenia czegoś swojego, ułożenia w jakiś model, akronim albo hasło. Mam na ścianie dużą przestrzeń na której mogę rysować i wypisywać wszystkie pomysły, a dodatkowo mam cztery notatniki i około pięćdziesięciu różnych kartek, porozrzucanych po pokoju. Lubię bawić się słowami, określaniem zmysłów, emocjonalnością. Nawet o prostej rzeczy można opowiedzieć w bardzo atrakcyjny sposób. Dzięki wystąpieniom przypomniałem sobie, że praca twórcza może być genialną zabawą. I najczęściej dopiero gdy jest zabawą, to ma świetną jakość.

4. Poznawanie siebie. Relacje są naszym lustrem, a grupa osób przed nami jest… bardzo dużym lustrem. Dlatego tak często na początku odczuwamy dużą tremę przed wystąpieniami. Wyparte cienie wychodzą z większą siłą, umysł produkuje mechanizmy obronne przed wyobrażonym zagrożeniem, a ciało podążą za nimi spinając się, trzęsąc i pocąc. I tak jak lekko podwyższony poziom adrenaliny jest zupełnie naturalny, to paraliż sceniczny już nie. Najważniejsze obszary siebie, nad którymi możemy tutaj pracować, to:

– zmniejszenie rozdźwięku między tym jacy jesteśmy na co dzień (i jak normalnie do siebie mówimy), a tym jak występujemy na scenie (krótko mówiąc dążenie do bycia jak najbardziej sobą, zamiast starania się odgrywania roli),

– porzucenie oczekiwań, że spodobamy się wszystkim (budowanie otwartości na każdą możliwą reakcję publiki- zachwyt, ignorancję, krytykę)

Obydwa elementy są procesem, który odzwierciedla aktualny poziom samopoznania i samoakceptacji. Dlatego dla mnie wystąpienia publiczne to jedno ze skuteczniejszych narzędzi rozwoju osobistego, bo zmusza mnie do całościowej pracy nad sobą.

5. Zarabianie pieniędzy. Wystąpienia to znakomita szansa na skok w karierze i to nie tylko w zawodzie trenera i mówcy. To umiejętność, która otwiera wiele drzwi- lepsza komunikacja na co dzień (zarówno mówiona jak i pisana), możliwość prowadzenia eventów wszelkiego rodzaju, docieranie do większej ilości osób skutecznymi prezentacjami. Trener i mówca mnoży swój czas, bo zwraca się do wielu osób jednocześnie. a przez to może zarabiać więcej, bo wartość, którą dostarcza też jest mnożona. Zarobienie w jeden weekend średniej krajowej jest absolutnie realistyczne (inwestując oczywiście w branding, networking, marketing).

6. Zmagania z pokorą. Kilka razy przejechałem się na zbytniej pewności, że świetnie mi pójdzie- przygotowanie ograniczając do minimum, licząc na to że będąc w odpowiednim stanie, słowa same będą płynęły. Ale jakiś spadek energii, rozproszenie, lekki chaos sprawiły, że zamiast płynięcia było szorowanie po betonie- nic się nie kleiło. Bardzo szybko dostaję lekcje pokory, bo oczywiście po bardzo udanym wystąpieniu, wydaje mi się że już jestem mistrzem. A potem spotykam prawdziwego mistrza i okazuje się, że miałem rację- w sensie: tylko mi się wydawało 🙂 Duża grupa przed nami to silna energia. Jeśli sto czy dwieście osób słucha ciebie z uwagą, to ego już czyha na to, żeby uchwycić się przekonania o własnej wyjątkowości. A to pierwszy krok do ryzyka narcyzmu, czyli do wyszukanej formy problemów z poczuciem własnej wartości. Może też powstać presja, gdy jesteśmy uznawani za dobrych, to przywiązując się do takiej myśli, zaczyna nas ogarniać lęk przed gorszym występem. I często tak bardzo chcemy dobrze wypaść, że to chcenie nas całkowicie zjada. Cały czas uczę się sztuki odpuszczania presji i oczekiwań. Czasami mi wychodzi. Czasami nie.

7. Moc inspirowania. Nie za bardzo wierzę w motywowanie innych, bo motywacja pochodzi ze zrozumienia czegoś w sobie, a nie z obejrzenia filmiku czy mowy. Za to bardzo bliska jest mi inspiracja, która jest jak niedyrektywna i nieagresywna forma pozytywnego wpływania na innych. Jest skuteczna tylko jeśli pada na podatny grunt- czyli na osobę, która jest na coś gotowa. To czy grunt jest podatny czy nie, nie zależy ode mnie. Ja po prostu robię swoje. I mimo że nie mam bezpośredniego wpływu na czyjąś zmianę, to za każdym razem gdy widzę ją u kogoś, kto skorzystał na mojej historii, metaforze czy narzędziu, to ogarnia mnie wdzięczność.

Lekcji jest dużo więcej, a to dopiero początek.

Pozdrawia pilny uczeń Arystotelesa 🙂

Ten wpis został opublikowany w kategorii coaching. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz